poniedziałek, 15 lipca 2013

The trip - part 3.

Czyli przygody Kyu w Pradze.


Wpierw chciałyśmy pojechać do ZOO/Ogrodu Botanicznego. Nie trudno było znaleźć autobus, zwłaszcza, że wcześniej sobie przygotowałam jego numer. :3 No to jedziemy. Podjechałyśmy pod sam ogród, gdzie po dłuższym namyśle, nie weszłyśmy. Zdecydowałyśmy, że w ZOO już byłyśmy i w Krakowie, i w Warszawie - po co znów marnować kasę i oglądać zwierzątka? Wiem, wiem, miłośnicy zwierząt mnie pewnie zbesztają ale taka prawda. Na dodatek, nasz budżet na całą wycieczkę był wyliczony wręcz na styk a tu nas na bilecie i na opłacie za hostel, że tak powiem brzydko - wychujali. :< Trzeba było się liczyć z cięciami w atrakcjach. Poszłyśmy więc jedynie do O. Botanicznego. Chciałyśmy kupić bilet na wystawę na zewnątrz + szklarnia, jednak pani w kasie mnie uświadomiła, że w poniedziałki szklarnia jest zamknięta. No cóż, szkoda. Jeszcze bardziej szkoda bo weszłyśmy na tą główną wystawę a tam połowa roślinności zdechnięta, prawdopodobnie przez upały. .__. Trochę połaziłyśmy a trochę poleżałyśmy na wystawionych dla gości leżaczkach. Była też część z ogrodem japońskim. Szczerze? Nuda. Po drodze szukałyśmy jakiegoś baru, który niby miał się znajdować gdzieś na terenie całej wystawy. Nie znalazłyśmy, jednak dotarłyśmy do wyjścia ogrodu i udałyśmy się na autobus (przy okazji zwiedziłyśmy czeską Żabkę XDD).
Później obiad. Tak zajebisty bo w McDonaldzie, który był niedaleko metra i ogólnie komunikacji miejskiej. Nie ma to jak samotny McWrap na obiadek, haha. ;_;
Z tego co kojarzę, następnie wróciłyśmy do hostelu i znów nieco leżakowania. Potem, z racji, że było jeszcze dość sporo czasu, wybrałyśmy się na Stare Miasto. Na Rynku czułam się trochę jak na tym naszym krakowskim. Fajnie by było, gdybyśmy mogły sobie tam pozwolić na odrobinę szaleństwa tj. jakieś pamiątki, ciekawe jedzenie, atrakcje ale nie. Wszystko już miałyśmy wyliczone i tamtym dniu nie wydałyśmy zbyt wiele. Szłyśmy koło muzeum, które również było w planach ale uznałyśmy, że trzeba jeszcze raz dokładnie przeliczyć, na co możemy sobie pozwolić. Usiadłyśmy koło jakiegoś kościoła, ja jednak miałam pewne trudności w wyliczeniach. Trzeba było to zostawić na później. Poszłyśmy w kierunku Mostu Karola a przed nim, pozwoliłam sobie na lody, przez co bałam się, że za dużo wydam. ;3; Połowa Mostu zaliczona, pora była jednak wracać. Okazało się, że owy most nie był wcale daleko od naszej stacji metra, tylko myśmy poszły do niego naokoło. XD;
Wróciłyśmy do hostelu, który wydawał się jak twierdza, wychodzisz - musisz oddać klucz od pokoju (wiem, wiem, żeby nie zgubić) i dopiero otwierają Ci główne drzwi. Wchodzisz całe wieki bo na recepcji zazwyczaj nikogo nie ma i też muszą otworzyć te cholerne wrota. -_- Oddają klucz i dopiero idziesz do siebie. Jednak zauważyłam ciekawą rzecz. Z tego co mi się wydaje, większość lokatorów hostelu jest stała tj. wynajmuje tam pokoje. Dlaczego? Bo zaglądając do takiego pokoju, oni mają wszystko, w porównaniu do nas. Własne garnki chociażby, czy też suszarkę do bielizny. A my? Nawet czajnika i musiałyśmy się pożyczać, właściwie codziennie, od recepcjonisty.
Udało nam się dopiero za drugim razem pożyczyć czajnik, bo wcześniej prosząc o kettle, p. Marcin  nie zrozumiał (a ciekawe, że pot już tak).
Całe szczęście na kolację już nie wydawałyśmy więcej kasy - opłaciło się wziąć chińskie zalewajki. XD Po najedzeniu się całym układem okresowym pierwiastków - pora do łóżek. Ale myślicie, że ta moja żona dałaby mi spać, skoro sama chodzi dopiero ok. 11-12 w nocy? No cóż, musiałam to jakoś znieść, ty cholero. :P

Tu już, mam nadzieję, zaczną się krótsze opisy bo kolejne dni były nawet spokojne. Przyzwyczaiłyśmy się do warunków w których musiałyśmy spędzić ten czas. Miałyśmy jednak ochotę wrócić wcześniej. Ostatecznie powrót odbył się tak, jak zaplanowałyśmy. No ale to dopiero w piątek, a ja jeszcze o wtorku nie zaczęłam...

Rano, choć poprzedniej nocy poszłam spać późno, wstałam nawet wcześnie. Zebrałam się z łóżka i poszłam do mycia. Prysznic na naszym piętrze zajęty, jak dobrze, że jeszcze były dwa... Woda - raz zimna, raz ciepła ale dało się umyć. Po wysuszeniu głowy i ubraniu się, poszłam obudzić mą koleżankę, która spała w najlepsze. Zostawiłam ją w pokoju a sama wybrałam się do pobliskiej piekarni-budki, gdzie, jeżeli wciąż dobrze pamiętam, poprosiłam trochę po angielsku, trochę po czesku, o dwie buchty i kołacze wielkie, które swą wielkością tak naprawdę przypominały normalną drożdżówkę. Po zaniesieniu części koleżance do hostelu i zjedzeniu, postanowiłyśmy tego dnia iść na Hradczany.

Więcej następnym razem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz